Całość brzmi niezwykle poważnie, ale tak naprawdę chodzi o jedną firmę i jedno złącze, które wyłamuje się ze standaryzacji. Mowa oczywiście o firmie Apple oraz ich sztandarowym produkcie, czyli iPhone’ach. Jednak nie tylko o nich, bo słuchawki AirPods czy inne akcesoria także wykorzystują złącze Lightning do ładowania. Jednak wszystko wskazuje na to, że to już niedługo się zmieni i to czy Apple tego chce, czy też nie.
Dlaczego w ogóle Lightning?
Ten aktualnie znienawidzony przez wiele osób port powstał ponad 10 lat temu jako następca niesamowicie nieporęcznego złącza 30-pinowego. Nie miało ono żadnej fikuśnej nazwy, co jest swoją drogą dość dziwne, jeżeli mowa o Apple. Zmiana standardu odbyła się w 2012 roku przy okazji premiery iPhone 5. Warto w tym miejscu dodać, że miała to być swoista odpowiedź giganta z Cupertino na obecny na rynku od 2007 roku standard microUSB.
Lightning oferował względem microUSB znacznie większą odporność na uszkodzenia, a co więcej było, a w zasadzie wciąż jest, to gniazdo obustronne. Innymi słowy, nie ma znaczenia orientacja wtyczki względem gniazda, zawsze będzie działać. Tego samego nie można było powiedzieć o ówczesnym standardzie, jakim było microUSB. Niewielka, łatwa do uszkodzenia wtyczka, którą można było wsadzić jedynie w jeden sposób. Gdzieś po drodze pojawiały się próby stworzenia microUSB w formie obustronnej, jednak ze względu na niewielkie rozmiary i jeszcze większą awaryjność te nie przebiły się do szerokiego odbiorcy.
Potem nastał rok 2014, a do użytkowników trafił zupełnie nowy standard, czyli USB-C. Nie trzeba było wiele czasu, by na rynek trafiły smartfony korzystające z nowego standardu, który zaczął rozprzestrzeniać się lawinowo. Wielu producentów rezygnowało z microUSB czy własnych standardów na rzecz wytrzymalszego, szybszego i dającego znacznie większe możliwości USB-C. Wszyscy z wyjątkiem jednej firmy, która do teraz wykorzystuje przestarzałe już złącze Lightning.
A komu to przeszkadza?
Problemów ze złączem Lightning jest cała masa, jednak najbardziej w oczy rzucają się dwa, które mają bezpośredni związek z jego ograniczeniami. Po pierwsze, aktualne ładowanie z mocą 20W to górna granica, którą jest w stanie fizycznie to złącze wytrzymać. Nie zostało zaprojektowane w taki sposób, by dostarczać prąd o wysokiej mocy do smartfona. Dlatego tak wiele osób chciałoby zobaczyć USB-C w smartfonach Apple.
Drugim ogromnym zarzutem jest prędkość przesyłania danych. Lightning, podobnie jak microUSB, działa w standardzie USB 2.0. Oznacza to, że dane przenoszone są z maksymalną teoretyczną prędkością 480 Mbps. Jednak realnie wiadomo, ta jest dużo, ale to dużo niższa. Z kolei USB-C wspiera standardy od USB 2.0 do Thunderbolta 4 włącznie. Wiele smartfonów z Androidem ma na pokładzie USB-C 2.0, ale te same smartfony nie kosztują ponad 5 tysięcy złotych.
Flagowce wspierają USB-C 3.2 z możliwością przesyłania danych z prędkością 5 Gbps. No i są jeszcze iPady Pro, które wykorzystują złącze USB-C w standardzie Thunderbolt 4, które pozwala na osiąganie prędkości dochodzących nawet do 40 Gbps. Przenoszenie dużych plików z iPhone’a na jakiekolwiek inne urządzenie po kablu to istna katorga. Jedni powiedzą, że istnieje AirDrop, a ja powiem, że i tak pod względem prędkości nie umywa się do połączenia kablem w standardzie USB 3.2, nie wspominając już nawet o Thunderbolt 4.
Na koniec zostaje jeszcze kwestia spójności całego ekosystemu. Wiele urządzeń od Apple, takich jak wcześniej wspomniane iPady Pro, MacBooki czy też komputery stacjonarne z logiem nadgryzionego jabłka wykorzystują właśnie USB-C. Niemniej, żeby połączyć przewodowo telefon i tablet czy komputer nie możecie skorzystać z klasycznego kabla USB-C do USB-C, tylko musi być tam Lightning.
Albo po naszemu, albo wcale
W działaniach Apple generalnie bardzo trudno doszukać się logiki. Ta niekiedy jest widoczna dopiero po jakimś czasie, ale w większości przypadków gigant po prostu robi rzeczy po swojemu, bo czemu nie. W przypadku złącza Lightning sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana.
- Gniazdo, które swoją popularność zyskało dzięki obecności w smartfonach z logiem nadgryzionego jabłka, nie jest dla nich ekskluzywne. Było ono przez wiele lat na wyposażeniu iPadów, iPodów czy nawet w pierwszej generacji rysika Apple Pencil.
- Wykorzystują je nie tylko słuchawki z linii AirPods i Beats, ale też akcesoria takie jak myszki Magic Mouse i Magic Keyboard. Niemniej to nie jedyne urządzenia, które wykorzystują je do działania. W końcu smartfony Apple mogą pochwalić się ogromnym wsparciem dla akcesoriów zewnętrznych producentów.
- Jest to także jedna ze składowych przychodu Apple. Złącze Lightning, a wraz z nim wszelkiego rodzaju kable i akcesoria, są objęte programem MFi, czyli Made for iPhone/iPad/iPod. Najróżniejsze zewnętrzne urządzenia czy nawet kable, by uzyskać pełną kompatybilność muszą mieć taki certyfikat. A ten, jak się pewnie domyślacie, kosztuje niekiedy nawet kosmiczne pieniądze.
Apple nie chcąc rezygnować z tego stałego źródła dochodu, a także, albo raczej przede wszystkim, kontroli jaką daje im utrzymywanie własnego standardu, nie przesiadło się na USB-C. Niemniej przeczą temu inne ruchy giganta. MacBook z czterema portami USB-C, iPad Pro z portem USB-C, ba nawet iPad mini dostał najnowszy standard USB. Dlaczego więc użytkownicy iPhone’ów muszą męczyć się z tym przestarzałym portem? Odpowiedź na to pytanie zna najpewniej jedynie Tim Cook…
UE przybywa z odsieczą
Na szczęście, albo nieszczęście, wybierzcie opcję, która bardziej Wam odpowiada, za całą tę farsę wzięła się Unia Europejska. Apple jest aktualnie największym producentem smartfonów, które nie wykorzystują portu USB-C, zamiast tego mają już wspomniany Lightning. Biurokratom z Unii Europejskiej musiał się od dłuższego czasu taki stan rzeczy nie podobać, bo w 2021 roku mieliśmy okazję przeczytać, że biorą się za ten problem na poważnie.
Do połowy 2024 roku wszystkie urządzenia takie jak smartfony, tablety, czytniki ebooków i kamery cyfrowe itp. mają trafić na europejski rynek z gniazdem USB-C na pokładzie. Co istotne dotyczy to jedynie urządzeń obsługujących ładowanie przewodowe. Ponadto wszystkie urządzenia muszą obsługiwać standard szybkiego ładowania USB Power Delivery. Ostatnim istotnym punktem jest wymuszenie na sprzedawcach oferowania swoich urządzeń z ładowarką w pudełku, jak i bez niej. Decyzja ma należeć do klienta czy chce zakupić smartfona z kostką ładującą czy nie.
Korzyści?
Oficjalnie za działaniami Unii Europejskiej stoi ekologia oraz „chęć” dbania o środowisko. Na pierwszy rzut oka ujednolicenie złącza ładującego, jak i standardu, w którym produkowane są ładowarki do smartfonów może w ten sposób właśnie wyglądać. Jednak tego typu działanie niekoniecznie musi przełożyć się pozytywnie na środowisko.
Nie od dziś wiadomo, że Apple, które kreuje się na zieloną firmę, troszczącą się o naszą planetę, tak naprawdę przenosi ślad węglowy, który generowałaby dostarczając swoje smartfony z ładowarkami w zestawie na swoich klientów. To oni muszą zakupić odpowiednią ładowarkę, która zostanie później do nich dostarczona w osobnym kartonowym czy co gorsza plastikowym opakowaniu…
Być może w dłuższej perspektywie, kiedy dojdzie do standaryzacji złącz, przewodów i ładowarek, faktycznie zaobserwujemy korzyści dla naszej planety. Mam tutaj konkretniej na myśli zmniejszenie zapotrzebowania na nowe ładowarki czy kolejne przewody. Niemniej na chwilę obecną, kiedy mamy do czynienia nie tylko z czasochłonną zmianą standardów, ale i ogromem rozwiązań firm trzecich wykorzystujących własne patenty i technologie, ekologia może na tym tylko stracić.
Apple, Samsung czy Sony, które nie dodają ładowarek do swoich urządzeń nie wrócą nagle do większych pudełek. W całej Europie będziemy mieli sytuację, która aktualnie ma miejsce we Francji. Tamtejsza władza wymusiła na Apple, by ci dodawali do swoich smartfonów słuchawki. Pudełko się nie zmieniło, zamiast tego Francuzi dostają nie jedno, a dwa pudełka. Pierwsze z całym zestawem, gdzie jest iPhone oraz słuchawki zapakowane osobno oraz kolejne z samym telefonem…
W połowie 2024 roku czeka nas najpewniej identyczny scenariusz. Na półkach sklepowych będą się znajdować pudełka z samymi telefonami oraz swoiste bundle razem z kostką ładującą. Koniec końców jest to znacznie więcej papieru poświęcanego na opakowania, niż gdyby ładowarki trafiały bezpośrednio do opakowań ze smartfonami.
Stracimy także my…
Niestety jak to zwykle bywa w takich sytuacjach najbardziej poszkodowany będzie klient końcowy. Ale zaraz, jak to? Przecież UE robi to, żeby oszczędzić nam problemów i w ogóle by żyło się lepiej. No w zasadzie to taka była idea, ale z tymi najbardziej nie lubią się wielkie korporacje, w których te przepisy uderzą.
Smartfony w wersji z ładowarką będą najpewniej droższe. Przepisy nie precyzują tego aspektu sprzedaży. Zatem przykładowo Apple będzie mogło dorzucać najtańszą ładowarkę ze swojego sklepu, która i tak kosztuje 100 zł i o tę samą kwotę powiększać cenę telefonu. Na szczęście mowa w tym wypadku o „szybkiej” ładowarce. Co się zaś tyczy producentów, którzy wciąż sprzedają swoje urządzenia z kostkami ładującymi czy dwa różne warianty będą się od siebie różnić cenowo? Ciężko powiedzieć.
Sytuację ma nieco poprawić także jeden standard ładowania, czyli USB Power Delivery. Część aktualnie sprzedawanych smartfonów go oferuje, ale wciąż nie wszystkie. Problem z USB-PD jest jednak dość poważny. Szybkie ładowanie o mocy 100 W czy nawet 240 W, które znajduje się w specyfikacji dotyczy nie smartfonów, a laptopów. Dlatego, jeżeli mowa o urządzeniach, które chwalą się jak to szybko nie są ładowane, to i tak trzeba będzie skorzystać z ładowarki dedykowanej…
Choć w sumie to i tak bez znaczenia. W końcu większość z tych obiecywanych mocy ładowania to jedynie chwyt marketingowy, którym mydli się oczy niedoinformowanym kupującym, o czym zresztą pisałem już jakiś czas temu.
Akcesoria wątpliwej jakości
Należy w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jeden element. Prawdopodobnie za nieco ponad dwa lata nasz rynek zostanie zalany akcesoriami do iPhone’ów o, nazwijmy to, wątpliwej jakości. Wszystko dlatego, że Apple nie będzie miało podstaw do objęcia klasycznych kabli po dwóch stronach zakończonych wtyczką USB-C programem MFi.
Apple ma jedną furtkę
Pomysł na iPhone z portem USB-C brzmi całkiem nieźle. Problem w tym, że istnieje całkiem spora szansa, że nigdy się nie ziści. Apple gdyby chciało, to przeszłoby na USB-C już jakiś czas temu. Zamiast tego zamyka swoich użytkowników w bardzo restrykcyjnym ekosystemie tylko po, to by zamknąć ich zaraz jeszcze bardziej.
Nowe przepisy UE, tak jak pisałem wcześniej, dotyczą urządzeń, których przynajmniej jeden sposób ładowania polega na połączeniu przewodowym. Jednak, co w przypadku, kiedy portu do ładowania nie będzie? Tego w przepisach już nie znajdziecie. Dajmy tutaj na przykład zegarki smart. Te nie oferują jakichkolwiek portów do uzupełniania energii i korzystają w pełni z ładowania indukcyjnego. Prawdopodobnie taki sam los spotka iPhone.
Zasada dotyczy wszystkich i wszelakich. Nie jest przyjmowana przeciwko nikomu
Apple ma swój własny standard MagSafe, który jest mocno promowany jako zastępstwo dla klasycznego przewodowego ładowania. Co więcej wszystkie tego typu akcesoria są objęte programem MFi. Nic nie wskazuje na to, że Apple nagle wspaniałomyślnie stwierdzi, że ładowanie przewodowe jest jednak fajne i przerzuci się na USB-C. Bądźmy realistami… W 2024 zobaczymy iPhone bez jakichkolwiek portów i będzie to odpowiedź na biurokrację UE.
Dodaj komentarz